90 sekund do zagłady – wszystko, co musisz wiedzieć o broni atomowej

Sławomir Serafin

Ile jest broni atomowej na świecie? Która bomba jest największa? Czy możemy tymi bombami zniszczyć życie na Ziemi? Albo samą Ziemię? Na te i inne pytania związane z bronią atomową odpowiadamy w naszym artykule, ku przestrodze i jednocześnie dla uspokojenia.

Co roku w styczniu naukowcy zrzeszeni w organizacji Bulletin of the Atomic Scientists aktualizują Zegar Zagłady. Doomsday Clock, bo tak brzmi jego oryginalna nazwa, to symboliczna reprezentacja tego jak blisko, według specjalistów, jesteśmy od wywołanej przez człowieka globalnej katastrofy, która zagraża istnieniu całej naszej cywilizacji. Gdy w 1947 r. zegar powstał, ustawiono go na 23:53. Od północy, czyli zagłady, dzieliło nas tylko hipotetyczne siedem minut. Od tego czasu zegar był cofany 8 razy. I 17 razy z powrotem przesuwany do przodu. Najdalej do północy, aż 17 minut, mieliśmy w 1991 r., gdy rozpadał się Związek Radziecki i kończyła się zimna wojna grożąca atomowym holokaustem. A kiedy byliśmy najbliżej północy? Według naukowców brakowało nam do niej zaledwie 90 sekund w styczniu. W styczniu, bieżącego 2023 r.

Czy jesteśmy na krawędzi zagłady?!

I tak, i nie. Przesunięcia zegara dokonano z dwóch powodów. Pierwszym jest wojna w Ukrainie i mało prawdopodobna, ale mimo wszystko realna groźba użycia w niej rosyjskiej broni atomowej. Gdyby to nastąpiło, trudno jest przewidzieć, jak eskalowałby konflikt, czy nie doszłoby do uderzeń odwetowych ze strony NATO i jak na to zareagowałyby Chiny. Najczarniejszy scenariusz to ogólnoświatowa wojna nuklearna. Ale groziła nam ona już wcześniej. Kilka razy byliśmy dosłownie o włos od naciśnięcia atomowego przycisku.

Na przykład w trakcie kubańskiego kryzysu rakietowego w 1962 r., gdy radziecka łódź podwodna, która straciła kontakt z dowództwem i była okrążona przez amerykańskie okręty, prawie odpaliła atomową torpedę. Tylko zdecydowany sprzeciw jednego z oficerów zapobiegł wybuchowi III wojny światowej. W 1973 r. z kolei zdesperowani Izraelczycy, zaatakowani przez przeważające siły Syrii i Egiptu w wojnie Yom Kippur, przygotowali do lotu uzbrojone w broń atomową samoloty. ZSRR zagroziło odwetem w przypadku ich startu, a Izraelczycy walczyli o istnienie swojego państwa i tylko błyskawiczna interwencja dyplomatyczna ze strony Stanów Zjednoczonych zażegnała kryzys. W 1979 r. zaś sami Amerykanie prawie nacisnęli przycisk, gdy przez błąd komputerów zostali powiadomieni o wystrzeleniu 250 rakiet balistycznych z terytorium Związku Radzieckiego. Na szczęście w ostatniej chwili udało się uzyskać dane z satelitów, które nie potwierdziły zagrożenia. Z kolei w 1983 r. to cały sowiecki arsenał atomowy został postawiony w stan najwyższej gotowości i przygotowany do natychmiastowego użycia, ponieważ przywódcy ZSRR uznali przechwycone sygnały radiowe z ćwiczeń sztabowych NATO o kryptonimie Able Archer za preludium do ataku na Układ Warszawski.

Źródło: Adobe Stock.

Skoro więc byliśmy już wiele razy na krawędzi użycia broni atomowej, to dlaczego właśnie teraz Zegar Zagłady jest ustawiony najbliżej północy? Dlatego że jest jeszcze drugi powód. Zegar mierzy bliskość globalnej katastrofy wywołanej przez człowieka. A jesteśmy od niej naprawdę o krok. Tyle że nie atomowej. Klimatycznej. Wywołane przez nas zmiany klimatu są, choć trudno w to uwierzyć, zagrożeniem bardziej nieuchronnym niż cały pozostający dziś w pogotowiu nuklearny arsenał.

Car Bomba, czyli największy wybuch w historii

Największa eksplozja w dziejach nastąpiła w 1961 r., gdy dokonano jedynego testu radzieckiej bomby termonuklearnej AN602, określanej kryptonimem Iwan, później znanej jednak jako Car Bomba. Wybuch miał moc 50 megaton, czyli ekwiwalentu detonacji 50 mln ton trotylu i był prawie 1600 razy potężniejszy niż połączone eksplozje bomb z Hiroszimy i Nagasaki. Gdyby radzieccy konstruktorzy zastosowali w Iwanie dodatkowy "ubijak", czyli reflektor neutronów z uranu, Car Bomba teoretycznie mogłaby osiągnąć moc 100 megaton. Co mogłaby wtedy zniszczyć? Na pewno nie Nową Ziemię, czyli leżącą na Oceanie Arktycznym wyspę, oddaloną od Warszawy o zaledwie 6500 km, nad którą miała miejsce testowa eksplozja. Na tym poligonie Sowieci dokonali bardzo wielu prób atomowych, a wyspa nadal tam jest. Niestety, a właściwie "stety", nie jesteśmy w stanie zniszczyć Ziemi naszą bronią atomową. Według szacunkowych obliczeń do fizycznego rozerwania naszej planety potrzebowalibyśmy o wiele więcej takich 100-megatonowych bomb. Około stu. Stu trylionów.

A czy możemy przynajmniej zniszczyć nimi życie na powierzchni naszego globu? Również nie, na szczęście. Według szacunków do pokrycia wszystkich lądów falą uderzeniową i promieniowaniem wybuchów kalibru Car Bomby potrzebnych byłoby 15 tys. takich głowic. Siebie byśmy zabili bez problemu, tu nie ma dwóch zdań. Ale życie by przetrwało, bo wiele prostych organizmów jest zaskakująco odpornych na promieniowanie. Nie mówiąc już o tym, że pozostałoby jeszcze życie w oceanach. Oczywiście kwestia jest czysto akademicka, bo nie mamy nawet jednej takiej atomówki. Car Bombę wyprodukowano pojedynczą. A najpotężniejsze głowice wodorowe pozostające w dzisiejszych arsenałach atomowych mają najwyżej moc jednej megatony. To "tylko" 60 razy więcej niż w Hiroszimie.

Czyli nie ma zagrożenia?

O co to, to nie. Broń atomowa nadal jest mieczem Damokles, który wisi nad głową naszej cywilizacji. Na świecie, nawet po wieloetapowej redukcji arsenałów, która nastąpiła po zakończeniu zimnej wojny, nadal jest ponad 10 tys. głowic nuklearnych. Właścicielami prawie 90 proc. z nich są Rosja i Stany Zjednoczone, które z kolei znakomitą ich większość trzymają w długoterminowych magazynach. Głowic rozmieszczonych i gotowych do użycia jest w sumie nieco ponad 3 tys. Najwięcej wśród nich to głowice taktyczne, o sile wybuchu kilku lub kilkunastu kiloton. Gdybyśmy zebrali wszystkie istniejące bomby atomowe i zdetonowali je w jednym miejscu, powstałaby tylko duża dziura w ziemi. Krater głęboki na dwa kilometry i o średnicy 10 km, według szacunków. Względnie niewielki. Ale wystarczyłby.

Wbrew obiegowej opinii to nie eksplozja bomby atomowej jest najbardziej niszcząca. Także opad radioaktywny nie jest tak straszny, chyba że mamy do czynienia ze specjalną bombą kobaltową, tak zaprojektowaną, żeby zasypać powierzchnię wysoce radioaktywnymi izotopami i uczynić ją morderczo toksyczną na dziesiątki lat. Nie, najgroźniejsze są pośrednie skutki wybuchów. Zwłaszcza wywołane przez nie monstrualne burze ogniowe oraz wyrzucone w powietrze pyły i popioły. Jedne i drugie mogłyby zanieczyścić atmosferę i zmniejszyć ilość docierających do powierzchni Ziemi promieni słonecznych. Atomowa postapokalipsa to nie gorące pustynie i gangi dzikusów w kolczastych samochodach, lecz nuklearna zima trwająca całe dekady.

Pięć miliardów

Najbardziej aktualne szacunki i raporty, zakładające hipotetyczną pełnoskalową wojnę atomową z użyciem całych arsenałów Stanów Zjednoczonych i Rosji, oceniają straty w ludziach na poziomie kilkudziesięciu milionów. Pierwszego dnia, od samych eksplozji i fal uderzeniowych. Kolejne dziesiątki milionów dołączyłyby później, w wyniku choroby popromiennej. Jednak nuklearna zima, zakłócenie cyklu wegetacyjnego roślin i w rezultacie załamanie światowego rolnictwa doprowadziłoby do prawdziwej tragedii w niewyobrażalnej skali. Według szacunków w ciągu 3 do 4 lat liczba produkowanych przez nas kalorii zmniejszyłaby się o 90 proc. Umarłoby 5 mld ludzi. Z głodu.

Nawet relatywnie niewielki konflikt atomowy mógłby mieć przerażające skutki. Gdyby Indie i Pakistan uruchomiły swoje względnie nieduże siły atomowe w całkowicie lokalnej wojnie, i tak można by się spodziewać globalnego ochłodzenia, zakłócenia łańcuchów dostaw i ok. miliarda ofiar wywołanego przez nie głodu. Twórcy fantastycznych scenariuszy do filmów i seriali straszą, że nasz atomowy arsenał mógłby zniszczyć życie na Ziemi albo i nawet całą planetę. Nie, nie mógłby. Ale naszą cywilizację w obecnym jej kształcie? Niestety, to już jest o wiele bardziej prawdopodobne.

Wiedział o tym Robert Oppenheimer, szef zespołu badawczego z laboratorium w Los Alamos, główny bohater najnowszego filmu Christophera Nolana, opowiadającego historię stworzenia pierwszej bomby atomowej. Po zakończeniu Projektu Manhattan oraz zbombardowaniu Hiroszimy i Nagasaki Oppenheimer stał się, podobnie jak wielu współpracujących z nim naukowców, zagorzałym pacyfistą, zwolennikiem rozbrojenia i głośnym krytykiem atomowego wyścigu zbrojeń z lat zimnej wojny.

Od 21 lipca, dnia premiery filmu Oppenheimer w kinach, będziemy mogli zobaczyć, jak się to wszystko zaczęło. A już od dziś możemy mieć nadzieję, że się nie skończy tak jak w czarnych scenariuszach. I że po Nowym Roku, w trakcie kolejnego ustalania pozycji wskazówek Zegara Zagłady, do północy zostanie nam więcej niż tylko 90 sekund.